sobota, 24 marca 2012

Bo o tym się nie mówi...

Namiętne pochłanianie książek ma jedną niepodważalną zaletę: człowiek czytający (homo lector?), chcąc nie chcąc, przyswaja sobie tysiące słów, które absolutnie nie przydadzą mu się w codziennym funkcjonowaniu, ale które z pewnością poszerzyć mogą jego, hmm, wizję świata? Do takich słówek należy jeden z moich ulubionych przymiotników: "pruderyjny", czyli określenie wcześniej kojarzące mi się z XIX- i XX-wiecznymi powieścidełkami dla grzecznych panienek, ukazującymi wygładzone i przesadnie uskromnione oblicze świata. Jak u starych dobrych znajomych z lekcji polskiego - państwa Dulskich i ich rozkosznych pociech...

Ach, jak lubimy śmiać się z ich zacofania! Te pozory praworządności, to zamiatanie śmieci pod dywan i pranie brudów we własnym domu... Uroczy, przebrzmiały światek mieszczańskich salonów, rozmówek o niczym i ściśle wyznaczonych ról społecznych - w tym nawet łóżkowych (do dziś uśmiecham się na myśl o tych wszystkich książkowych deklaracjach na temat "spełniania małżeńskich powinności", którymi zwykle kończyły się wykłady troskliwych matek, adresowane do córeczek na wydaniu).

Śmiejemy się, a przecież nasz świat, ten cudowny i postępowy XXI wiek, bynajmniej nie różni się od tamtej rzeczywistości. Zmieniły się tylko tematy, przesunęły się akcenty i tematy tabu.



Paradoksalnie, tzw. sprawy alkowy nie są dziś czymś szczególnie ukrywanym. Rewolucja seksualna zrobiła swoje, reszty dopełniły artykuły w "Bravo Girl" (pisma zwanego przez mojego polonistę w liceum "Bravo Grill") i "Cosmopolitan" (na to pan polonista nie miał już swojej wersji onomastycznej - może po prostu tego nie czytał?). Próżno więc szukać wypieków na twarzyczkach nastolatek omawiających szczegóły pierwszej, drugiej czy piątej randki, nie wyobrażamy też sobie matek prawiących kazania na temat tego, jak wygląda noc poślubna (bo mało kto doczekuje do takowej w stanie, powiedzmy, bezgrzesznym). Spowszedniały nam "te" sprawy. I saloniki mieszczańskie też już wyszły z mody, a brudy? Brudy pierze się publicznie w "Rozmowach w toku" i "Trudnych sprawach".

Dziś trzeba wstydzić się czegoś zupełnie innego. W dobie niezależności i wyścigu szczurów nie wypada przyznawać się do tego, że ma się nieco inne plany niż reszta świata. Że nie zależy mi na nieustannym awansowaniu i samodoskonaleniu zawodowym. Że mam w nosie te wszystkie zangielszczone na siłę nazwy kolejnych stanowisk, które w pocie czoła zdobywają moi znajomi w renomowanych korporacjach. 

Jestem młodą (jeszcze?) kobietą, której przez całą młodość wmawiano, że jej celem i przeznaczeniem jest robienie kariery i osiąganie sukcesu. Kazano mi się uczyć języków (a ja nie lubię - lubię tylko polski!), robić kursy, zdobywać zaświadczenia. I wciąż wciska mi się kit, że mam być tą cholerną kobietą sukcesu w nienagannie wyprasowanym kostiumie, z włosami prosto od fryzjera i nieskazitelną cerą (tia...). Gdzieś w tle może przewijać się jakieś życie osobiste, ale przede wszystkim powinnam stawiać na niezależność. I basta.

A ja tak nie chcę. Ja pragnę czegoś, o czym współcześnie być może nie wypada mi opowiadać, bo... jakże to tak? Rodzina? Dzieci? Ucieczka z wielkiego miasta?

To jest współczesne tabu nowoczesnych i niezależnych singielek. Nam nie wypada mówić o czymś takim. Mamy być do cholery zadowolone z tego, że tak ładnie się o nas mówi - singielki, a nie stare panny. Mamy uśmiechać się wdzięcznie, ganiać na wystawy, koncerty, festiwale, seanse i przedstawienia, chadzać na sushi i na podryw do modnych klubów. I wszem i wobec ogłaszać, że właśnie to nam pasuje. 

Nie pasuje mi to. 
I mam w nosie to, że o tym się nie mówi.
Że nie wypada.

Chcę mieć kiedyś dom, wypełniony rodziną, dzieciakami, książkami i zapachem ciasta.
Chcę mieć przy tym domu ogród, a nie nędzną namiastkę trawnika w dole, daleko poniżej III piętra. I las gdzieś na horyzoncie. I ciszę, żeby grała w uszach wieczorami.
Chcę mieć pracę, która nie będzie mnie wyniszczać i nie zabierze mi całego życia. 
A w wolnym czasie chcę się cieszyć tym, co kocham - książkami, kuchnią, malowaniem i godzinami spędzanymi z przyjaciółmi. Bez idealnego makijażu, bez mebli z najnowszego katalogu z Ikei, bez ciuchów szytych na miarę przez aktualne gwiazdy świata mody.
Chcę mieć komu mówić "Kocham" do kroćset!

Mam się tego wstydzić?
A może udawać, że problemu nie było i nie będzie?

To jest właśnie pruderia XXI stulecia.
Znacznie gorsza niż ta w wydaniu XIX- i XX-wiecznym.

1 komentarz:

  1. Anulo normalnie jakbym o sobie czytała. Być blisko ludzi, natury, mieć swój "port"z ogrodem, do którego z chęcią wracam.
    Będę tak miała i Ty również :).

    OdpowiedzUsuń