czwartek, 29 marca 2012

Kiedy maluję

Już jako kilkuletni, wiecznie domagający się czytania wredny bachor lubiłam w wolnych chwilach sięgać po kredki, pisaki albo inne mazidła i odwzorowywać świat. Przez jakiś czas moim ulubionym motywem był koń ciągnący wśród pagórków wóz pełen siana (prawie jak u Schulza w Genialnej epoce...), który pojawiał się niemal na każdej pustej powierzchni, jaką tylko udało mi się dopaść. 

To była taka dziecięca wersja horror vacui, która zmuszała mnie do zamalowywania wszelkich wolnych powierzchni moimi bazgrołami. Szczególnie upodobałam sobie towar deficytowy, jakim były pudełka po czekoladkach - tworzyły bowiem eleganckie, gotowe ramy, w których moje dziecinne bohomazy prezentowały się szczególnie imponująco. Do dziś walają się pewnie gdzieś po kątach rodzinnego domu przykłady mojej wczesnej twórczości... Czysta abstrakcja, proszę państwa, wymieszana z nikiforyzmem pierwszej wody!



Z czasem moja mania przybrała bardziej usankcjonowane formy - rysunki w zeszytach szkolnych, zeszytach lektur (prowadziliśmy takowe w podstawówce, skrzętnie zapisując wszelkie przeczytane książki - oczywiście moje zeszycidła były dość opasłe ze względu na fakt, że wcześnie rozpoczęłam przygodę z literami i szybko wpadłam w ten niebezpieczny nałóg...), na marginesach... Do tych marginesów nakłoniła mnie zresztą babcia - mama mojego taty. Spędzaliśmy u niej często weekendy wakacyjne, których wieczorne godziny zwykle wypełniały rozmaite opowieści z babcinej młodości, między innymi o tym, jak to jej szkolne zeszyty zawsze wędrowały na wystawy, bo ozdabiała brzegi kartek rysunkami kwiatów i panu dyrektorowi szalenie się te floratury podobały... Ech, babcia nie żyje od tylu lat - pod koniec kwietnia będzie kolejna rocznica jej śmierci. Odeszła, ale opowieści pozostały. I te marginesy - w jej wspomnieniowych i moich - jak najbardziej realnych - zeszytach.

Uwielbiałam też lekcje plastyki - niezależnie od tematu tygodnia: martwe natury, portrety, scenki rodzajowe, oto był mój prawdziwy żywioł. Nie, nie byłam utalentowana w tym kierunku, żaden ze mnie plastyczny geniusz. Ale bardzo lubiłam to uczucie, gdy - po dłuższym lub krótszym zastanowieniu - gdzieś w mojej głowie otwierała się szufladka z wyobraźnią i nagle, w mgnieniu oka, wprawiała w ruch posłuszną dłoń, uzbrojoną w długopis, ołówek albo pisak. To, co działo się później, nie do końca zależało już od mojej woli. Po prostu - grzecznie pozwalałam się prowadzić tej potężnej sile kresek, płaszczyzn, kolorów...

Zadziwiające, jak łatwo porzuciłam tę zabawę jako nastolatka. Owszem, zdarzało mi się coś tam tworzyć, coś rysować, ale zawsze w konkretnym celu - szkic grodziskiej fary na konkurs szkolny, projekt plakatu na akcję samorządu... Straciłam wenę do swobodnego tworzenia pozbawionego praktycznych przyczyn. Gdzieś zniknęły stosy zarysowywanych pieczołowicie kartek. Zajęły mnie bez reszty typowe problemy nastolatek i z dawnych pasji pozostałam wierna jedynie książkom. 

Nieużywane organy zanikają. Palce, które nie chwytają przez dłuższy czas za ołówek czy pędzel, z trudem naginają się do ich kształtu, gdy chce się przywołać ducha dawnych lat. A jednak - nic w przyrodzie nie ginie.

Po latach przyszło mi więc wrócić do dawnych pasji, choć w nieco zmienionej formie. Szukając pomysłu na wyjątkowy prezent dla znajomych mających się pobrać, postanowiłam przygotować dla nich pamiątkowe filiżanki i coś na nich napisać lub namalować - tak żeby były to rzeczy tylko dla nich. Kupiłam dwa lub trzy słoiczki farb do porcelany. I pędzelek, który na nic się nie przydał, bo znacznie wygodniej malowało mi się (i maluje do tej pory) patyczkami do szaszłyków... 




Gdy sobie dziś przypomnę te niewprawne ruchy i zabawne, nieporadnie wymalowane wzorki, uśmiecham się z rozczuleniem, zupełnie jak wtedy, gdy widzę swoje dawne, dziecinne rysunki. Dziś maluję inaczej. Oswoiłam się z obłościami kubków. Z innym rodzajem powierzchni, która nie z każdą farbą chce współpracować. I z tym, że nie mogę już przejść obojętnie obok sklepów takich jak Home&You czy Flo, o działach ze szkłem i porcelaną w marketach nie wspominając. 

I tylko jedno się nie zmieniło. Kiedy w mojej głowie rodzi się pomysł na kubek, muszę się mu poddać. Czasami trzeba poczekać kilka dni, aż wizja wyklaruje się na tyle, bym mogła zacząć pracę. Czasami - natchnienie kopie w tyłek od razu i trzeba rzucić wszystko, podejść do szafki z żelaznym zapasem kubasów i po prostu wybrać jeden.  I tworzyć.

Kiedy maluję, zapominam o kłopotach.
Kiedy maluję, porządkuję myśli i domykam w głowie sprawy, które powinny zostać domknięte.
Kiedy maluję, uczę się trudnej sztuki cierpliwości. Bo farby są niepokorne - potrzebują czasu, by wyschnąć, by dojrzeć do kolejnego etapu malowania. I nieposłuszne - czasem trzeba kilkanaście razy próbować skłonić je do grzecznego podążania za moimi zamysłami.
Kiedy maluję, nie martwię się tym, że jestem sama. Bo przestrzeń wokół mnie, te nieszczęsne 33 mkw, wypełnia w całości moja wyobraźnia. I nawet zegar, usilnie przypominający mi o tym, że już późno, nie potrafi przerwać moich działań. aż do momentu, w którym kolejna filiżanka czy kubek będą mogły wskoczyć na pół godziny do piekarnika, żeby nadać moim pomysłom znamię trwałości. 
Kiedy maluję, wokół mnie w powietrzu iskrzą drobinki magii. Jedynej, na jakiej się znam.

To nie jest sztuka. Wiem to. Ale to świetna zabawa i rzemiosło, które sprawia mi wiele przyjemności. I które pozwala mi wywoływać uśmiech na twarzach tych osób, które później obdarowuję moimi pomysłami, z nadzieją, że ich myśli o mnie będą równie ciepłe, jak wypijana z tych kubków kawa czy herbata. ;-) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz