piątek, 9 marca 2012

Wiedźma w wielkim świecie, czyli kilka refleksji na koniec Dnia Kobiet

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie przyczepiają mi łatkę "feministki", a nawet "wojującej feministki". To, że nie grzeszę urodą, jestem wredna i od czasu do czasu lubię sobie pożartować ze słabości płci przeciwnej, nie oznacza wcale, że należy mnie stawiać w jednym szeregu z Kazimierą Szczuką czy Manuelą Gretkowską. Bo ja - wbrew pozorom - jestem w głębi duszy tradycjonalistką, ceniącą sobie święty spokój domowego ogniska (cóż z tego, że ognisko owo jest wybitnie jednoosobowe?...), porządek, dobrą kuchnię i klasyczny podział ról w społeczeństwie. I kwiatki na Dzień Kobiet, o zgrozo!

Tak, tak, 8 marca wcale nie budzi we mnie zgrozy. Nie mruczę pod nosem przekleństw na myśl o tym komunistycznym święcie wymyślonym po to, by kobietom na traktorach i przy tokarkach zrobiło się choć raz w roku miło i ciepło na duszach. ;-) Ba, nawet uśmiecham się szczerze do wszystkich, którym przyszło do głowy, by złożyć mi życzenia. Zwłaszcza, gdy są to życzenia złożone osobiście, a nie wklejony na FB, a wcześniej - skopiowany z Internetu - mniej lub bardziej dowcipny wierszyk czy pioseneczka. Jak na tym obrazku, który specjalnie wrzuciłam sobie na tablicę dziś, tuż po północy.



Muszę przyznać - prawie podziałało. ;-) 



Ale nie o tym miałam przecież pisać - przez te dzisiejsze obchody babskiego święta zrobił się w mojej łepetynie mały misz-masz (no dobrze - wielki misz-masz, bo mały to mam na co dzień...). Dużo się działo i sporo mam spraw do opisania. 

Po pierwsze - zaskoczył mnie dziś sam fakt, że zaczynam postrzegać świat w kategoriach mocno opisowych. Widzę coś, wpadam na jakąś myśl i po chwili już zaczynam ją formułować w mojej głowie tak, jak chciałabym ją opublikować. To działanie bezrefleksyjne, po prostu w pewnej chwili w mojej głowie włącza się tryb "blogowy" czy też - tradycyjniej rzecz ujmując - "pamiętnikowy" i w sekundę przechodzę do funkcji "notuj". 

Nigdy wcześniej nie prowadziłam sekretnego pamiętnika czy dziennika, nawet jako nastoletnie dziewczę nie spisywałam swoich rozterek do różowego zeszyciku zamykanego na pozłacaną kłódeczkę i przechowywanego w szufladzie z bielizną tudzież pod stosem podręczników. Nigdy zatem nie wyrobiłam sobie nawyku patrzenia na to, co dookoła mnie się dzieje, jak na wyzwanie pisarskie poniekąd. Wystarczyły jednak 2 miesiące prowadzenia tego mojego wirtualnego kącika westchnień, abym przyłapała się w chwili słabości na tym, że tak właśnie zaczynam spoglądać na życie. 

I nie chodzi nawet o chęć podkolorowania tego i owego - rzekłabym, że to, co mi się przytrafia, zazwyczaj nie wymaga tego typu zabiegów kosmetycznych, bo jestem chyba mistrzynią w dziedzinie wpadania w rozmaite nietypowe i wyraziste sytuacje, wprost proszące się o opisanie i zachowanie dla tzw. potomnych. To raczej wzmożona wrażliwość na napływające zewsząd impulsy. Wychwytuję je szybciej niż kiedyś - byle myśl, byle błahostka przepływająca mimo mnie potrafi połechtać moją wyobraźnię na tyle mocno, by stać się zaczątkiem do kolejnego wpisu. Tracę chyba odporność na świat. Ale w zamian zyskuję całkiem nowe doznania estetyczne i krytyczne, więc nie jest to najgorsza transakcja w dziejach świata...

No dobrze, ale dość już blogowania o blogowaniu. Wróćmy do tematu przewodniego, czyli Dnia Kobiet. 

Po pierwsze - dostałam kwiaty. :) Prawdziwe. I to dwa razy. Najpierw podarował mi je nocny przymrozek, malując na wszystkich szybach Białej Strzały (znów działa, kochane moje maleństwo!) fantazyjne wzory rodem z najpiękniej ilustrowanych baśni... Fakt, że musiałam szybciutko zniszczyć owe dzieła, nie umniejsza ani trochę ich piękna w moich wspomnieniach. Dostałam kwiaty od Matki Natury. Wyjątkowe i niepowtarzalne. Tylko dla mnie. Dlatego musiałam je zniszczyć - w ten sposób pozostały tylko moje, prawda?

Drugi kwiatek był już nieco konkretniejszy - tulipan od chłopaków z pracy. Nie taki cięty. Z cebulką. :D Rozkwitł mi dziś przepięknie, mogłam niemal sekunda po sekundzie obserwować, jak rozwija płatki i ukazuje swoje złocisto-czarne serce w zalewie płatkowej czerwieni. Ciekawe, czy cebulka zostawiona na przyszły rok, znów wypuści jakiś zielony pędzik? Muszę się przekonać, na razie jednak będę cieszyć się moją prywatną wiosną na pracowym biurku. Dostałam też czekoladki, ale z nimi postąpiłam podobnie, jak z mroźnymi malunkami na szybach Białej Strzały. Natychmiastowa likwidacja. ;-)

Dlatego wolę jednak kwiaty. Te prawdziwe. Wobec nich nie przejawiam takich destrukcyjnych skłonności. Może dlatego, że dostaję je na tyle rzadko, by uznawać każdy taki podarunek za niemal cud? A cuda trzeba szanować, właśnie dlatego, że zdarzają się nader rzadko...

Wspomniałam o Białej Strzale. Jak to cudownie znów móc zasiąść za jej kierownicą i po prostu ruszyć przed siebie - choćby to była tylko droga do pracy, czyli marne kilka kilometrów... Dziś znów zrobiłam sobie maleńki prezent i pojechałam w jedno z moich ulubionych miejsc - na Górę Borkowską. Był wieczór, wracałam właśnie do domu z całodniowych wojaży i poczułam, że... muszę. Bo Góra Borkowska to jedno z tych miejsc, które pozornie wydają się banalne, ale - odpowiednio rozszyfrowane - wtajemniczonym objawiają swoją prawdziwą, piękną naturę. Wystarczy więc, że wieczorem wyjadę z ulicy Zawiłej i skręcę w lewo, w stronę Łagiewnik, by moim oczom ukazał się jeden z najkochańszych krakowskich widoków - ulica wiodąca w dół i migoczące morze świateł w oddali. Wielkomiejska sceneria w krakowskim, nieco skromniejszym wydaniu. Ruszam w dół i wkrótce tonę w tym morzu wieczornego blasku. I zawsze uśmiecham się, gdy się to dzieje. To taki mój mały, prywatny cud. Mój i Białej Strzały.

Jutro wydarzy się na pewno większy cud - bo ruszę razem z Krysią do Zawoi na weekend. To będzie taki spóźniony nieco prezent na Dzień Kobiet - dla mnie, a żeby było weselej, załapie się też Krystyna. :-) Poszalejemy sobie. I choć te rejony pełne są dla mnie wspomnień, które wciąż jeszcze - po roku od rozstania z kimś, kto mnie tam często zabierał, smakują ciut gorzko, to pojadę tam z radością i stawię czoła demonom - jeśli one jeszcze istnieją... 

No dobrze, to już nie jutro, to dziś - jest już po północy, zaczął się piątek. A to oznacza, że dziś muszę się jeszcze spakować. Ojej, znów w ostatniej chwili... No, ale tym zajmę się rano - teraz zaś czas na clou programu. Gwóźdź - bynajmniej nie do trumny, chociaż... jakby się tak zastanowić...

Bo ja dzisiaj bywałam. W wielkim świecie. A konkretniej - z okazji Dnia Kobiet odbył się w Kijów Centrum show nazwany szumnie "Ladies 4 Ladies", czyli coś w rodzaju unowocześnionej akademii na 8 marca, z tym, że zamiast występów zespołów ludowych, kwiatków, rajstop, kaw i czekolad były pokazy mody, koncert Noviki i Ady Szulc, a po wszystkim - bankiet, który sobie, szczerze mówiąc, odpuściłam. 

Wielki świat trafił mi się przypadkiem, dzięki konkursowi na Facebooku. Dostałam zaproszenie, a że do tej pory jakoś nie miałam nigdy okazji widzieć pokazu mody na żywo i z bliska, uznałam, że warto się wybrać i poprzyglądać, jak też ten wielki świat wygląda i w jakiej jest kondycyi. ;-) Zwłaszcza, że na plakatach widniało nazwisko z pierwszej półki - Teresa Rosati. No i - przyznam się tu szczerze - program artystyczny, a konkretniej jeden z punktów tegoż, czyli występ Ady Szulc, też mnie zaintrygował.

Jak było?

Cóż, ja się chyba nie nadaję do życia w wielkim świecie. ;-) Taki jest główny i narzucający mi się coraz silniej wniosek z owej imprezy. Być może na moją ocenę wpłynął nieco fakt, że omal nie stratowała mnie jakaś wysztafirowana starsza pani, mknąca rączo z talerzem pełnym sushi w stronę swoich znajomych, jakby bała się, że ktoś jej wytrąci z upierścienionej obficie ręki tę cenną zdobycz. A może ta przeraźliwa chudość modelek i chybotliwe obcasy, na których zmuszone były one balansować?
 Tudzież  to, że większość prezentowanych strojów i fryzur wydawała mi się bez reszty pretensjonalna i przekombinowana? 

Nie jestem znawczynią mody. Na co dzień sama ubieram się tak, by było mi wygodnie, kwestię trendów, must have'ów i innych cudactw pozostawiając na drugim (trzecim? dziesiątym?...) planie. Nie znam się. Nie wiem, co się nosi, a czego należy pozbyć się z szafy. Nie rozumiem, dlaczego turkusowe marynarki nagle stały się passé, a zamiast nich powinno się koniecznie narzucić na grzbiet coś w kolorze roku 2012, czyli tangerine tango. I po cholerę mi różowe końcówki włosów?! Nie wiem. I już.

W dodatku te nieszczęsne dziewczęta na wybiegu - poruszały się w taki jakiś nieszczęśliwie wymuszony sposób, stawiając niepewne, drżące kroczki w niezbyt chyba wygodnych i bezpiecznych butach na niebotycznych koturnach lub cieniutkich obcasikach... Zawód modelki to musi być koszmar. Chichot publiczności na widok jednej z najdziwniej chodzących dziewczątek-patyczątek musiał być jak policzek wymierzony w twarz. Mnie osobiście - trochę zabolał. I przeraził trochę.




A same kolekcje? Teresa Rosati była ok. Klasyczne wieczorowe suknie, większość bez udziwnień, choć też - bez jakichś odkrywczych rozwiązań. Spodobało mi się kilka z nich, zwłaszcza taka czarno-biała kreacja - jasna spódnica i wzburzona, falująca góra. Ale już duet Zemełka & Pirowska zupełnie nie przypadł mi do gustu - dziwaczne, niby to geometryczne formy, białe gatki modelek, wymuszona prostota i powtórzenia motywów, które zapewne miały stanowić o konsekwentnym nowatorstwie prezentowanych ciuchów... Dziwne to było zjawisko. Podobno projektantki wymyślają takie ciuchy, w jakich same chciałyby chodzić. Cóż, może i tak, ale gdy pojawiły się na wybiegu po pokazie, bynajmniej nie były przyodziane w stroje choćby częściowo przypominające to, co zwisało z modelek...

Dobrze, że muzyka ratowała to wszystko. I maleńka, iskrząca (to przez sukienkę) Ada Szulc ze swoim ciekawym głosem i dwoma gitarzystami do kompletu. Kilka coverów to za mało, by zachwycić. Ale przyjemnie się jej słuchało. I - przyznaję - ta dziewczyna ma w sobie coś, co przykuwa uwagę. Nie oglądałam programu, który ją wylansował na gwiazdę muzycznego polskiego firmamentu, ale chyba rozumiem, co w niej mogło spodobać się publice - to dziwny miks dziewczynki z dojrzałą kobietą, z dużą domieszką gracji i uroku osobistego. No i z talentem. :-)

Muzyczna przyjemnostka w postaci tego mini-recitalu nie zmienia jednak ani na jotę mojego całościowego wrażenia: ja tam po prostu nie pasowałam. W tłumie wylansowanych, modnych (zapewne...), wystylizowanych z odpowiednią dbałością przedstawicieli krakowskiej elity, popijających koktajle, pochłaniających sushi, cmokających powietrze tuż obok policzków napotkanych właśnie znajomych czułam się co najmniej nie na miejscu. I nie było mi żal - to po prostu zupełnienie mój świat, nie moja bajka. 

Ominęłam więc szerokim łukiem czerwony dywan i zwiałam do Białej Strzały. Już po chwili obie - niewylansowane, do bólu zwyczajne, banalnie swojskie - mknęłyśmy alejami w stronę Podgórza, na drugą stronę Wisły...




P.S. Zapomniałabym dodać - całemu temu modowemu "eventowi" towarzyszyła wystawa prac niejakiej Maggie Piu. To też był jasny, dobry punkt programu. Jak widać na załączonych grafikach zresztą. Muszę się im bliżej przyjrzeć, bo wydają się ciekawe, choć jeszcze nie wiem, czy to akurat moja stylistyka. :-) Ale póki co - cicho-sza. I dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz