środa, 28 marca 2012

Cudze dzieci

Zdarza Wam się rzucać na ludzi, za którymi nie przepadacie, klątwy? Mnie osobiście - rzadko, bo wolę ważyć słowa, ale z dzieciństwa pamiętam jedno straszliwe przekleństwo, którym moja babcia obdarzała każdego, kto zalazł jej za skórę... "Obyś cudze dzieci bawił" - mruczała wtedy pod nosem, mrużąc złośliwie oczy. Pojawiał się niekiedy także drugi, pedagogiczny wariant, czyli "obyś cudze dzieci uczył", sens pozostawał jednak podobny - babcia uważała, że nie ma nic gorszego od konieczności zajmowania się cudzym potomstwem... zwłaszcza gdy brakuje własnego.

Minęło kilkanaście lat, babcia straciła wigor i już nikogo nie przeklina. A ja? Ja bawię cudze dzieci, przy okazji odkrywając nowy sens owych rzucanych kiedyś przez seniorkę rodu słów.

Nie, wbrew pozorom nie wylądowałam na etacie w szkole tudzież przedszkolu, choć przyznam, że jeszcze kilka lat temu, jako poważna studentka polonistyki, brałam taką ewentualność pod uwagę i to na tyle poważnie, by zrobić wszelkie kursy uprawniające mnie do znęcania się nad młodzieżą na lekcjach polskiego. Ja po prostu - w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób - trochę się spóźniłam na akcję "Produkujemy Potomstwo", w której wzięła udział większość moich znajomych.




W zasadzie pisząc o "cudzych dzieciach" mam na myśli przede wszystkim jeden wyjątkowy egzemplarz czyli kilkumiesięcznego Księcia Ciemności, zdecydowanie najbliższego memu staropanieńskiemu sercu, jako że jest to od wielu, wielu lat pierwsze dziecię, którego rozwój mam szansę obserwować od początku i to w dość regularnych odstępach. Choć już niebawem - zapewne w ciągu najbliższych dwóch tygodni - przybędzie kolejne, czyli Mała Wiedźma, długo przeze mnie wyczekiwana córeczka przyjaciół. Coś czuję, że będę znacznie częściej odwiedzać Nową Hutę, bo cała ta szalona dziecięca produkcja dotyczy właśnie owych rejonów. ;-)

Wróćmy jednak do "cudzych dzieci". Otóż rozmawiając z rodzicami Małej Wiedźmy doszłam ostatnio do wniosku, że chyba już wiem, o co chodzi w owej babcinej klątwie. Bo bawienie cudzych dzieci, gdy się własnych nie posiada, to szalenie trudne zadanie.

Po pierwsze, moja mroczno-wiedźmowa, radiowa uroda sprawia, że większość maluchów zazwyczaj na mój widok wybucha szlochem albo robi przerażoną minę i szybko szuka ratunku u mamy, taty tudzież jakiejś milszej cioci. Cóż, taki mam najwyraźniej look i basta. Możliwe zresztą, że owiewają mnie jeszcze resztki dusznej atmosfery pokoju nauczycielskiego, w którym - choć zarzuciłam już myśl o szkolnej karierze - spędziłam jednak trochę czasu. Czy też głos mam nie taki? Sama już nie wiem, ale faktem jest, że niemal każda napotkana na mej drodze przyszłość narodu nie reaguje na mnie pozytywnie. Ot, płacz i zgrzytanie zębów (jeśli ma już takowe)...

Po drugie, jeśli już jednak uda mi się przebić przez mur początkowej niechęci, tudzież dziecię - jak Książę Ciemności - jest przyzwyczajone do mojej obecności, pojawiają się inne problemy, a mianowicie: ważkie kwestie komunikacyjne.

Bo bawienie cudzych dzieci wcale do najłatwiejszych nie należy. Pal licho, jeśli młody człowiek po prostu się cieszy, gdy się go podrzuca, łaskocze, zabawia grzechotką albo opowiastkami. Schodki zaczynają się jednak, kiedy na buzi pojawia się podkówka, bobas nagle poważnieje lub zaczyna okazywać coś w rodzaju niezadowolenia.

I skąd ja mam wiedzieć, o co takiemu stworzeniu chodzi? Rodzice, ha! Ci mają zwykle jakiś tajny kod i intuicję, która pozwala im ocenić, czy młodzież jest aktualnie zmęczona,  głodna czy może właśnie trzeba zmienić pieluchę. Bez słów, ba, bez zbytniego przyglądania się potomkowi - po prostu wiedzą i już. A ja? Ja nie mam żadnej tajnej instrukcji obsługi, a nieprzyzwyczajona do codziennej komunikacji, mogę jedynie zgadywać, o co dziecięciu właściwie chodzi.

W takich chwilach miewam ataki paniki. Maluch płacze? Przecież chwilę temu sprawiał wrażenie zadowolonego z życia rozkosznego bobaska... O rany, chyba zepsułam dziecko! Ratunku!

Nie mam doświadczenia z dziećmi "rodzinnymi" - moja siostra przyszła na świat, gdy ja miałam 6 lat, więc pamiętam jedynie fakt, że po ujrzeniu w szpitalu małego, pomarszczonego stworka z uczesaniem "na koguta" poprosiłam nieśmiało pielęgniarkę, żeby wymienić to dziecko na jakieś ładniejsze... Dzieci moich kuzynów przychodziły na świat, kiedy ja byłam już daleko, w Krakowie, odcięta od ich małego, rodzinnego światka. A moja przyszywana, krakowska rodzina dopiero zaczyna się rozrastać. Skąd zatem, nieszczęsna początkująca ciotka, mam wiedzieć, co robić i jak reagować?

Będę się jeszcze musiała wiele nauczyć na tym praktycznym kursie ciociowania krakowskiego. Oby Mała Wiedźma, na którą teraz wszyscy czekamy, okazała się skłonna do współpracy, bo mam w stosunku do niej i wobec Księcia Ciemności, do tych moich kochanych "cudzych dzieci", ogromne i ambitne plany. :-) 

4 komentarze:

  1. biedna Anulcia :P nie wiem co chcesz zorbić ale to będzie złe! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heheh :D A co można robić z Księciem Ciemności i Małą Wiedźmą? Czarować będziemy. :D Już obiecałam młodzieży zajęcia plastyczne. :D

      Usuń
  2. Aż się troszkę wzruszyłam, jak to przeczytałam :) Ja tej młodzieży już zazdroszczę takiej wspaniałej, zaangażowanej i przejętej rolą cioci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta młodzież ma przede wszystkim świetnych rodziców. :) Ciocia to takie urozmaicenie zaledwie... ale chętnie urozmaicę Wam i Księciu niedzielę, sprawdzając przy okazji stan uzębienia młodzieży. :D

      Usuń