Czasami zazdroszczę odrobinę ludziom, których egzystencja układa się stabilnie i harmonijnie. Żyją sobie spokojnie, planują przyszłość, krok po kroku wprowadzają w swoje skrojone na miarę żywociki kolejne zmiany, dając sobie czas na zaaklimatyzowanie się, oswojenie z sytuacją... Działają stopniowo, bez zbędnego pośpiechu, raz po raz racząc się jakąś nowością i degustując rzeczywistość wzorem starożytnych smakoszy podczas wykwintnej uczty...
U mnie to przebiega inaczej.
Nie dostaję od losu takich drobnych, mniej lub bardziej regularnych prezencików. Nie. Mój anioł stróż najwyraźniej ma chody w jakiejś hurtowni. Na co dzień bimba sobie nieco, zapominając o podopiecznej (bo przecież ja i tak sobie poradzę, prawda?), a później, wiedziony spóźnionymi wyrzutami sumienia, leci w te pędy, gubiąc swe niebiańskie piórka, do wspomnianej hurtowni i zamawia dla mnie solidną porcję wrażeń, żebym nie poczuła się przypadkiem pominięta czy też niechciana.
I nagle... ŁUP!
Spadają mi na głowę kolejne dobrodziejstwa rodem z tej hurtowni zmian.
W pakiecie - bo tak taniej.
W komplecie - bo tak wygodniej (aniołowi, nie mnie).
W zestawie z gratisami.
W rezultacie miewam w życiu okresy względnego spokoju - niekiedy dość długie, trwające po kilkanaście miesięcy albo i więcej - a później zwariowane i wykańczające tygodnie, podczas których wszystko, co sobie poukładałam, zmienia położenie, znika, rozpada się albo ewoluuje w nieznanym bliżej kierunku.
ŁUP!
Tak było kilka lat temu, kiedy w ciągu kilku tygodni straciłam narzeczonego, pracę i dowiedziałam się o zagrożeniu dość poważną chorobą.
ŁUP!
Tak było rok temu, gdy po dłuższych poszukiwaniach nowego zajęcia znalazłam je w Poznaniu i musiałam przeorganizować całą wizję przyszłości pod kątem przeprowadzki, nowego mieszkania, pracy, znajomych...
ŁUP!
Wiosną nagle okazało się, że mam samochód, psa i absztyfikanta.
ŁUP!
Pod koniec roku nie miałam już auta (skasowane), psa (z powodzeniem przejęty przez rodziców) i chłopaka (mea culpa, nie chciałam kontynuować tej znajomości).
ŁUP!
Jest 6 stycznia, a mój anioł stróż znów zaszalał w hurtowni, obdarowując mnie na zapas.
Siedzę właśnie w kuchni, z Aksą pod łokciem (próbuje mi pomagać w pisaniu, ale na razie idzie jej to dość nieudolnie). Na łepetynie nowa fryzura - najkrótsza od jakichś 5-6 lat, lekko asymetryczna i w dodatku... bez loków, które zdążyły się już stać moim znakiem rozpoznawczym. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, ale w sobotę, będąc w Grodzisku, pomaszerowałam do fryzjera i powiedziałam do mojej ulubionej pani Ani: "Proszę ciąć, jak się pani podoba". A później zażądałam jeszcze skrócenia tego i owego.
Od czasu do czasu potrząsam głową, nie mogąc się nadziwić, że nie zdecydowałam się na tę zmianę wcześniej. Tak po prostu - żeby uniknąć morderczej monotonii na głowie i w rezultacie - w głowie też.
Ja siedzę w kuchni, a na podwórku przy domu stoi srebrzysty cud techniki, czyli mój nowy nabytek (jak dobrze mieć oszczędności!): Mysza. Mysza to tak naprawdę 17-letnie Renault Megane kupione okazyjnie od znajomego znajomych. Silnik 1,4, wersja Classic, bagażnik, w którym można przewozić zwłoki (też hurtowo), cichutkie i komfortowe wnętrze...
Wiem, wiem... Miałam nie kupować sobie nigdy srebrnego auta (argument ratunkowy matki chrzestnej mojego wehikułu - "ona nie jest srebrna, jest myszowata, mysza taka!"). Miałam znaleźć coś małego i zgrabnego - ot tak, żeby mieściło się na ciasnym osiedlowym parkingu bez problemów. Miałam... no, ale nie wyszło. ;-)
Jeśli zaś do tych dwóch mega-zmian doliczymy jeszcze kilka drobniejszych niuansów weekendowych, o których wręcz boję się pisać, zaskakujących spotkań i ciekawych konwersacji, wychodzi na to, że w hurtowni mieli chyba niezłą promocję...
A jeśli to wcale nie koniec?
Aniele stróżu, wiesz coś może na ten temat? ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz