wtorek, 29 grudnia 2015

Efekt gołębia!

Anegdotę o trzepocie skrzydeł motyla w Massachusetts, który wywołać może burzę w Szczebrzeszynie, zna chyba każdy - jeśli nie z opracowań dotyczących teorii chaosu, to z głośnego filmu z Ashtonem Kutcherem. No, ewentualnie z "Motyliady" Grzegorza Turnaua i Basi Gąsienicy-Giewont - całkiem przyjemnej piosneczki poświęconej innemu badaczowi chaosu - prof. Marianowi Mrozkowi.

Motyl - stworzonko piękne i pełne gracji - idealnie wpasował się w historyjkę, łącząc naukę z poezją. 


No, ale... nie każdy zasłużył sobie na motyla.

Są bowiem na tym świecie jednostki tak ponure, tak przyziemne, tak pozbawione poezji i - nomen omen - polotu, że los (a może - chaos?) nie chce na nie marnować subtelnych symboli. Pewnie dlatego zamiast efektu motyla doznałam dziś... efektu gołębia.



Z latającymi szczurami walczę, odkąd wprowadziłam się do mojego mieszkadełka na III piętrze jednego z grunwaldzkich bloków. Zresztą jest to krucjata, którą rozpoczęłam jeszcze w Krakowie, w jakże odległych już czasach akademikowych (ba, zachowały się nawet dowody fotograficzne). Staram się nie być brutalna, ale - nie oszukujmy się - spokojny sen nad ranem jest dla mnie ważniejszy niż spokój tych ptaszysk, regularnie zapaskudzających mi balkon. Trzeba mieć w życiu priorytety. ;-) 

Nikt nie zdziwi się więc, że - wykończona po tygodniowym urlopie świątecznym (przecież Święta nie są po to, żeby odpoczywać!) - nie mogłam się wręcz doczekać chwili, w której wyląduję w moim poznańskim łóżku i... wreszcie się wyśpię.  Bez Aksy, bezceremonialnie ładującej się w nogi łóżka i prychającej na mnie (jak ten pies to robi?!), gdy próbuję w nocy zbyt gwałtownie zmienić pozycję, a potem - o poranku - domagającej się zabawy na zasadzie "jeśli ja nie śpię, to ty też!". ;-) Bez ojca podgłaśniającego telewizor tak, że słyszą go pewnie sąsiedzi - bo bez tego nie umie zasnąć. Bez mamy, trzaskającej od bladego świtu garnkami w kuchni. Taka egoistyczna zachcianka. 

Plan obejmował wskoczenie do łóżka około północy i przebywanie w objęciach Morfeusza do godziny 7.15 rano. Plus kwadrans na ocknięcie się po pierwszym ataku budzika.

Aha.

O 5.30 w moje sny wdziera się intensywne gruchanie połączone z odgłosami ptasiego spaceru po blaszanym parapecie. Na tyle intensywne, że nie da się go zignorować - nawet z poduszką na głowie. Próbowałam. Przez chwilę.

Poirytowana, zrywam się w końcu z łóżka i pędzę po zimnej podłodze w stronę okna. Nic. Balkon. Ha! Mam was! Macham jaśkiem zza uchylonych drzwi balkonowych. Ptaszyska znikają.

Niestety, irytacja w połączeniu z wdzierającym się do mieszkania zimnem i lodowatą podłogą pod moimi stopami skutecznie odziera mnie z resztek senności. Nie pomagają ciemności za oknem. Ani powrót do ciepłego łóżka. Pozamiatane. Nie zasnę.

O 6.00 rano podejmuję heroiczną decyzję. Wstaję i - zamiast zrobić to jutro, jak zaplanowałam - pojadę dziś na badania okresowe (zadziwiające, jak szybko minęły mi 3 lata w pracy!). Przynajmniej się ta moja niemal jeszcze nocna pobudka nie zmarnuje.

No to co? Jazda pod prysznic. 

I tu dygresyjka. Bardzo lubię ten mój poranny prysznicowy rytuał - kiedy strumień zimnej początkowo wody zmienia się w przyjemnie ciepłą pieszczotę dla...

Stop. Moment. Czy ta zimna woda nie powinna być już... ciepła?!

Odczekałam chwilę. Odczekałam jeszcze dwie. 
Woda - niezmiennie zimna. Ja - niezmiernie zdziwiona.
No bo jak to tak?

Trudno, trzeba było porzucić rytualne ablucje i podreptać do kuchni (czyli przez całe mieszkanie) na rekonesans. Płomień w piecyku - jest. Puszczam ciepłą wodę. Zero reakcji. A powinno przecież buchnąć, aż miło. Podkręcam piecyk. Wybuchnie? Nie wybuchnie? Zginę niewykąpana? Zawrzało, buchnęło... leci ciepła. Marsz pod prysznic.


Tuż przed 7.00, doprowadzona do względnego ładu, w miarę przytomna i nawet zadowolona ze zmiany planu, wychodziłam już z bloku, kiedy przypomniałam sobie, że skierowanie na badania, owszem, mam. W książce. Którą skończyłam czytać wczoraj, w związku z czym wyjęłam ją z torebki, żeby zrobić miejsce dla następnej.

Szybki powrót na III piętro zaliczony. 

7.15. Wchodzę do Wielkopolskiego Centrum Medycyny Pracy. A raczej - chciałabym wejść, bo ostatecznie ląduję na końcu kolejki do rejestracji tuż przy wejściu. No nic, mam co czytać, jest ciepło, mogę sobie postać, co mi szkodzi. Jutro może być przecież jeszcze gorszy tłok. A może to pierwszy test na zdolność do pracy - przetrwać w kolejce? Niegłupie.

45 minut później wiem już, gdzie muszę się udać i w ciągu 2 godzin zaliczam wizytę u szalenie skrupulatnego lekarza medycyny pracy (na każdego pacjenta przyjętego przezeń przypada mniej więcej 4 pacjentów u konkurencyjnej lekarki w pokoju obok), w laboratorium, w którym królują dwie wesolutkie starsze panie (tu stały punkt programu: "A gdzie ty masz żyły, kochanieńka? No jak ja się mam wkłuć?"), no i u okulistki, gdzie jak zwykle przeraża mnie moja niezdolność do odczytania czegokolwiek bez okularów. Żeby nie zobaczyć wyraźnie nawet tego drugiego rządku od góry?! Poruta jak nic.

Praca przynosi mi pewne ukojenie. Tu robię po prostu swoje - bez gołębi za oknem, kolejek, strzykawek, słoiczków na mocz i innych takich tam atrybutów poranka. 

Ale zbyt szybko cieszę się ze zwycięstwa nad gołębią klątwą. Popołudniu przychodzi sms ze stacji kontroli pojazdów. Pojutrze mija termin badań okresowych mojej bryki dla odmiany. A gdy się ma pełnoletnie autko, przegląd przypomina rosyjską ruletkę. Trzeba będzie zaryzykować. W sylwestra. Biorę urlop, przecież i tak nie mam żadnych planów, przynajmniej załatwię na spokojnie sprawę z samochodem. Może kolejka będzie mniejsza niż w WCMP?

Wracam do domu, zaliczywszy jeszcze "po drodze" (tia...) wizytę w Lidlu, by przekonać się, że źli ludzie wykupili wszystkie egzemplarze urządzenia do ostrzenia wierteł, jakże ważnego i przydatnego w egzystencji każdego domorosłego majsterkowicza. Bywa i tak. 

Wchodzę do mieszkania, zrzucam buty i płaszcz... No, ok, to fajnie wygląda w powieściach dla kobiet, w rzeczywistości zaś szamoczę się przez chwilę z ciuchami i kozakami w pozach bynajmniej nie kojarzących się z elegancką kobietą sukcesu. Z motylem tym bardziej. ;-) 

Siadam w fotelu, włączam sobie na YT kilka piosenek-pocieszajek z Jessie Ware na czele playlisty i... Tak. Słyszę to.

Znów przyleciały te @*%(^$*@#()!@_!+!(#$*^#!&)_~+! gołębie!

I pomyśleć, że wystarczyłoby ich dziś rano nie usłyszeć, a dzień potoczyłby się zupełnie inaczej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz