Był ze mną, kiedy z zapałem literackiej neofitki poznawałam kolejne tomy Jeżycjady, zagłębiając się też w szczegóły losów rodzinnych autorki tego cyklu. Był, kiedy w Konstancinie decydowały się losy moich studiów i mojej (było wszak takie ryzyko) kariery ekonomistki - w finałowym etapie olimpiady interpretowałam jeden z jego tekstów. Był w mojej głowie, gdy wyruszałam do Krakowa, w stronę wielkiej niewiadomej. I kiedy wróciłam do Poznania, do teatru, w którym przygotowywano właśnie przedstawienie na podstawie jego tekstów.
Jest nadal - bo los związał mnie z owym spektaklem na stałe (o ile w świecie teatru może istnieć coś stałego...).
Stanisław Barańczak. Od grudnia wielki (nie)obecny.
Niech więc i w ten mglisty wieczór zjawi się z pomocnymi słowami.
Nic więcej dodawać nie chcę. Nie dzisiaj.
* * *
Stanisław Barańczak
Drobnomieszczańskie cnoty
Ta bezbrzeżna, zalana, lirycznie-bokserska
pogarda w oczach artysty J., gdy się przysiadał w "Smakoszu",
zionąc nieogolonym, trzydniowym podmuchem:
jak to, ja pod krawatem, kiedy on pod muchą,
ja skrępowany, zapięty, gdy on ostatnią z koszul
rozrywa jak krwawiącą pierś! Filisterski brak serca,
drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę,
od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii
ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu,
kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku,
pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy
zamiast tęczowych skandali; chandry trwające z tydzień,
zamiast żeby z szacunkiem szeptano: "B. ma potworne
wielomiesięczne kryzysy"; żadnego dzwonienia po nocy
do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza,
pożyczki na heroinę czy kaucję, znalezienia w ich życiu miejsca
na mnie, całego; nic - czasem list, lecz bez krzyku "Pomocy!",
najwyżej z aluzją typu: "Ostatnio jestem w złej formie".
Ja wiem, to nie materiał na mit, kult, legendę,
film z Robertem De Niro, tłuczeniem szkła i scenami.
W którym momencie zszedłem, nieuleczalny prymus,
na tę złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus,
aby udawać zdrowie, ustawiać przed zniszczeniami
barierki i makiety? Z pewności, że nie będę
i tak słyszany ze swoją zdławioną supliką donikąd
w chórze profesjonalnie dźwięcznych koloratur
skowytu? Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej
świadomości, że trzeba by, na dobrą sprawę,
w każdej sekundzie życia powtarzać to samo "ratuj"?
Z niechęci do zakłócania spokoju ratownikom
czy z krańcowej niewiary w ich ratownicze talenty?
Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem?
Czy z innej pychy: kogoś, kto jest tak niedościgłym mistrzem
własnych braków i mroków, że nie wciąga w ich system zamknięty
nikogo, igrając z myślą: och, gdybym tak zdradził, co wiem;
gdybym chciał wam powiedzieć to wszystko, o czym milczę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz