Przyznaję, wiedziałam, że jest ryzyko - wyższe, niż w wypadku osławionego kredytu we frankach. Zdawałam sobie sprawę, że od lat igram z ogniem i że moja brawura w końcu się zemści. Tak to już jest - człowiek szaleje, licząc, iż konsekwencje go nie dosięgną albo jakimś cudem spadną na kogoś innego, a złośliwy los znajdzie sobie kozła ofiarnego w zupełnie innej okolicy.
A figę!
No i mam za swoje... Doigrałam się.
Sami zobaczcie...
Po dwóch pełnych i jednej zaliczonej do połowy dekadzie czytelniczego żywota padłam ofiarą literackiej zarazy. Oto objawy:
Czy to skutek przedawkowania Pratchetta i skandynawskich kryminałów? A może efekt nadmiernie częstych kontaktów moich dłoni z wyjątkowo niebezpieczną klawiaturą? Czy za kilka dni będę cała w literach?! Oj...
No dobra, tak naprawdę to tylko skutek zetknięcia z wadliwie wyprodukowanym opakowaniem pewnego kremu do rąk, ale... czy nie byłoby zabawnie, gdybyśmy na naszych skórach nosili ślady ostatnich lektur - zamiast ozdób, zamiast tatuaży, zamiast makijażu? ;-)
P.S. Uważajcie. Podobno literowe bakterie bardzo łatwo się przenoszą. Już widać pierwsze efekty, podobno początek 2015 roku przyniósł w Polsce zaskakujący wzrost zainteresowania książkami... :-P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz